Black. Bleki. Blekuś. Bleń.

Był samym życiem, bo wywalczył sobie życie. Podrzutek. Tak głośno płakał w ogrodzie, aż go usłyszeliśmy i zobaczyliśmy. Mały czarny wrzeszczący głośnik. A głodny jak olbrzymi lew pomimo kilku lichych tygodni.

Na początku nieufnie zbliżał się do nas, schowany w drewutni, podchodził tylko do jedzenia. Pierwszego wybrał Czarka, głowę rodziny, faceta niechętnego kotom i uczulonego na ich sierść. Jemu dał się dotknąć, potem tulić i tarmosić. I gdy te lody zostały przełamane, reszta potoczyła się naturalnie. Stali się kumplami od nocnych obchodów domu, gonienia myszy i eliminacji kretów.

Blekuś nawet jako kocię nie był ładny. Niesymetryczne białe plamki, nierówne wąsy, przysadzista sylwetka, łapki za krótkie, by wskoczyć na okno. Taki mały stary. I miał na pewno najstarszą duszę w okolicy i najmądrzejsze miodowe spojrzenie. Nie był ładny reklamowo, miał piękny charakter.

Żył z nami w symbiozie. Jak pies sprawdzał rodzinny nastrój i dostosowywał się do niego. Nigdy namolny, zawsze poważnie obserwujący i dostrojony.

Mówiliśmy o nim Mistrz Zen. Miał w sobie totalny spokój. Inne koty uciekały z objęć naszego ruchliwego syna, ten dawał się głaskać w każdą stronę. Czekał na niego po szkole przed drzwiami, ocierał się na powitanie. A gdy córka przyjeżdżała z własnym kotem do nas w odwiedziny, Black mu odstępował swoją miskę. Kiedyś przyprowadził do ogrodu Brzydulę, kotkę która okazała się zaniedbanym kocurem, by się najadła i pobyła. Mimo wszystko zostaliśmy przy nazwie Brzydula –  Dziewczyna Bleczka. Przez wiele dni chodzili wszędzie razem. Dostojnie i pokracznie jednocześnie, po swojemu, po kociemu.

A z nami wieczorami szedł na spacer. Przy nodze jak pies. Czasem wskoczył na drzewo, czasem pobiegł przed nami, by przysiąść i poczekać na środku chodnika. Ostrożny i obecny. Pokazywał, kiedy mamy zawrócić do domu, do jego tajemniczego ogrodu.

Na zimę jechał do Babci, ganiał za ping-pongiem i jadł za czterech. Spał wtedy po królewsku – w łóżku.

Rodzinny łącznik. Cichy mistrz akceptacji Doskonale wiedział, kiedy się wycofać, a kiedy być. Dawał to, czego ktoś chciał. Jakby każdym dniem dziękował za podarowane kiedyś życie, bez oczekiwań, bez kaprysów, nadal biorąc, co dają – z wdzięcznością.

Za kilka dni minęłyby 2 lata od jego dołączenia do naszej rodziny.

Zginął przy swoim ukochanym rowie, znał go dobrze. Samochodów się bał, od nich uciekał, ale szybki bezszelestny rower mógł go zaskoczyć. Tak myślimy, tylko przetrącenie, żadnych ran.

I pewnie jest w kocim niebie. I jak to powiedziała moja koleżanka buddystka, poczytajmy mu mantry w intencji dobrego odrodzenia.

Napisz swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *