Kiedy pierwszy raz usiadłam na poduszce liczyłam nawet na mistyczny odlot, a na pewno na jasny psychologiczny poważny w swej głebi wgląd… Spotkałam się z chaosem, absurdalnymi fragmentami filmów z mojej i niemojej przeszłości, obecnością nieproszonych gości, skru-pu-lat-nym planowaniem przyszłości, nie tylko swojej zresztą, presją i obsesją. Tyle tej przytłaczającej materii, bez ładu i składu, wewnętrzny wrzask, gdy ja przecież zasiadam do inner peace. Zatłoczone ścieżki neuronalne jak ulice z pędzącymi autami, coś mknie z prawa, z lewa, coś nagle w tył jedzie, zewsząd coś. Ja zagubiona, przerażona, zła, bo nie tego oczekiwałam…

Spokój miał być. Cisza i piękno.

Medytacyjne oczekiwania.

Rozwiane po pierwszym świadomym oddechu.

Z czasem nauczyłam się obserwować bez założeń. Powtarzalność schematów myślowych. Emocje chciane i niechciane. Dźwięki miłe i niemiłe. Wyraźne i mniej sygnały z ciała. Tu i tam. Obecność chwili takiej, jaka jest.

Czy medytacja Mindfulness porządkuje? Czy uczy? Czy pomaga rozumieć? A może akceptować, że nie wszystko da się kontrolować? A może zaufać, że istnieję w czymś większym niż moje ego. Że jestem energią i ta energia się zmienia chwila po chwili. Co było nie jest. Co jest, nie będzie. Oddech po oddechu przyglądam się życzliwie temu przepływowi życia we mnie. Doświadczam siebie. Najciekawszy obiekt do obserwacji. Najbliższy umysł i serce razem w przepływie chwili. Codziennie inny, często podobny, czasem różny – jakby obcy. A jednak mój wewnętrzny dom. Świeżym spojrzeniem ogarniam siebie. Bieżąca chwila jest taka niepowtarzalna!

Dziękuję sobie za empatię i uważność.