Lotos wyrasta z błota – czyli COVID i jego opłakane skutki

Mijają dwa tygodnie od kiedy wróciłam do siebie, do zdrowia. Ufam, że na dobre.

Wcześniej 4 miesiące nie byłam sobą, nie byłam zdrowa. Covid przeszłam jako kilkudniowy ostry okropny ból głowy, brak węchu i smaku, ale skutki tej choroby, które zaczęły się już kilka dni od pierwszych objawów trwały bardzo długo. Głębokie obniżenie nastroju, płaczliwość, bezsenność, strach przed ludźmi, niechęć do działania. Drżałam, gdy dzwonił telefon – ktoś czegoś chce, a ja nie wiem, nie umiem. Dzieci o coś pytają, a ja nie wiem, nie umiem. Mąż coś proponuje, a ja NIE WIEM, NIE UMIEM. Narastająca obojętność i beznadzieja. Uciec, schować się. PANIKA, ŻE TUTAJ NIE PASUJĘ.

Przestałam pracować. W swojej pracy od wielu lat na co dzień pomagam ludziom, by lepiej radzili sobie w życiu – jestem coachem, trenerem komunikacji i nauczycielem uważności. Przestałam pomagać. Nie można przecież pomagać komuś lepiej radzić sobie z życiem, którego się samej nie akceptuje, w którym nie umie i nie chce się żyć.

Chciałam zniknąć, nie musieć uczestniczyć w tym, czego nie ogarniam i nie uznaję. Świat mnie przerażał. Dystans, maski, nieufność. Nie na taki świat się umawiałam szkoląc kompetencje coacha, trenera komunikacji czy nauczyciela uważności, gdzie uczono mnie jak łączyć, a nie dzielić. Wszystko krzyczało we mnie: nie taki świat, nie taka ja, nie tacy ludzie!!! Wszystko nie takie! Nie mówcie do mnie o trudnościach, bo nie pomieszczę kolejnych, zwymiotuję. Nie mówcie mi o społecznej empatii, bo moja wrażliwość jest poraniona, ma dość. JESTEM ZATRUTA, ZNIECHĘCONA, ZMĘCZONA wydaje się, że na zawsze. Tyle cierpienia wokół – zalewa mnie, dusi… PRZERASTA!!!

Jednocześnie resztką sił zaciekawiłam się swoim stanem, tak obcym i nieznanym do tej pory. Nie poznawałam siebie, mąż mówił, że zmieniła mi się osobowość. Gdzieś na najgłębszym poznawczym poziomie to mnie i przerażało i absorbowało badawczo moją uwagę. W końcu zawsze fascynował mnie człowiek i psychologia. Robiłam więc notatki z własnych myśli i emocji. Opisywałam spotkanie z własnym wewnętrznym piekłem.

Beznadziejny przypadek. Najwyższy poziom samokrytyki i wstydu. Co mi jest??? NIE MAM POWODU, A JEDNAK CZUJĘ SIĘ FATALNIE! Bywało, że leżałam skulona w pozycji embrionalnej i sprawdzałam, czy jeszcze oddycham. Bywało, że milkłam nagle w trakcie rozmowy i zapadałam się w sobie. Bywało, że płakałam nad całym straconym pokoleniem edukacji online, zawodziłam nad samotnością seniorów, szlochałam nad nieszczęśliwą miłością odseparowanej młodzieży, skręcało mnie z bólu na samą myśl o przemocy domowej w pandemicznym domowym zaciszu. Zdarzało mi się czuć nudności i wstręt na widok książek, od czytania których jestem przecież uzależniona. Zdarzało mi się też nie pamiętać, jak ruszyć samochodem spod świateł, jak wydostać się ze sklepu albo po co się w nim znalazłam, jak użyć telefonu, co zrobić na obiad… Coś zaatakowało mój mózg, nie działał sprawnie.

Bałam się, że tak już zostanie. Najgorsze, gdyby mnie już nic nigdy nie ucieszyło i ludzie przestaliby mnie interesować. Gdybym straciła swoją bazę radości i sensu. Gdybym od poranka do wieczora dzień po dniu musiała przeczołgiwać się przez kartki kalendarza odhaczając z trudem kolejną datę. To takie przerażające, gdy nie czuje się radości i wartości. Pierwszy raz w życiu tak miałam.

Jednocześnie będąc zatopioną w morzu beznadziei, łagodnie i uważnie pracowałam nad sobą, pilnowałam zdrowej diety, suplementacji, ćwiczeń fizycznych, spacerów. Wzmacniałam się medytacją uważności i współczucia i starałam się być dobra i życzliwa dla siebie. Trenowałam swój umysł w samowspółczuciu (selfcompassion), wybierałam intencję na dany dzień, której starałam się trzymać jak steru – mimo wszystko. Długo to była siła, odwaga, odporność, aż pojawiła się zgoda na radość, lekkość, swobodę. Ale to już był przełom i to było później.

Wcześniej zaakceptowałam przerwę w pracy z ludźmi, skoro nie miałam na pracę ani siły ani odwagi. Przekonywałam się, że ta pauza od pomagania jest ważna i święta i nie muszę wiedzieć, jak długo potrwa. Pierwszy raz w życiu pozwoliłam sobie odpocząć tylko dlatego, że czułam się słaba i smutna. Naprawdę słaba i smutna i bez energii. I zanim wróci energia, ja jako pomagająca innym, mam prawo pomóc sobie. Ja jako troskliwa, mogę zatroszczyć się o siebie. Ja uzdrawiająca, potrzebuję uzdrowić siebie. Być w roli opiekuna i pacjenta równocześnie. To niełatwe, ale konieczne.

I mój mąż jak mantrę powtarzał, że bez pośpiechu, że spokojnie, że to bagno minie, a teraz niezbędny jest odpoczynek i regeneracja, że mam prawo, że mogę, że wolno mi, że to taki zupełnie inny czas – równie ważny. Że uczę się siebie i uczę się depresji na własnym przykładzie. I doświadczenie to kiedyś wniosę w to, co kocham, czyli pracę z ludźmi, którzy doświadczają trudności. TAK WYGLĄDA NASZE WSPÓLNE CZŁOWIECZEŃSTWO. Że moje cierpienie jest cenne, a sposoby, które stosuję na sobie, by poczuć ulgę – bezcenne – i będą wspaniałym źródłem inspiracji na przyszłość. Ważne, że to mówił, że mu wierzyłam – uprawomocniał to, co miałam prawo czuć.

Aż jakieś dwa tygodnie temu, 4 miesiąca po zachorowaniu… obudziłam się inna! Nagle!!!

Uśmiech nie był ciężkim zadaniem do wykonania, a naturalnym powitaniem dnia. Przejście do łazienki nie wymagało mozolnej mobilizacji, a było lekkie i swobodne. Zrobienie herbaty nie stanowiło problemu, a było miłe. Przy śniadaniu zapytałam męża jak się ma nie z obowiązku, a z autentycznej ciekawości, wsłuchałam się w sprzeczkę dzieci z chęcią wtrącenia swoich trzech groszy, bo poczułam, że to jest ważne, pomalowałam rzęsy, bo chciałam ładnie wyglądać i lubię swoje oczy, za to nie skubałam nerwowo skórek od paznokci i nie wgapiałam się bezmyślnie w okno kolejny kwadrans. Zaskoczona poczułam, że znowu chcę żyć. Przygarbienie i wycofanie odeszło, a nadeszła witalność i aktywność. Zadzwoniłam do rodziców, przyjemność sprawiła mi myśl o powrocie do pracy. Ulotnił się strach, pojawiła tęsknota za spotkaniami, napłynęła kreatywność.

Jaki to cudowny stan, czuć się znowu dobrze! Nadal nie mieć pełni węchu i smaku, ale mieć nadzieję, że wrócą (na ten moment wszystkie kosmetyki pachną tak samo: proszek do prania, szampon za 7 zł, krem za 200 zł i perfumy za 400 zł – jak rozdeptana na ulicy w słońcu brzoskwinia i wszystkie potrawy pachną tak samo: makarony, zupy, bułki – jak cebula, duuuuużo smażonej cebuli). Nie taplać się w gęstym smutku od przebudzenia do zaśnięcia lub, spać nie mogąc, rozmyślać nad fatalnym stanem świata i dołować się i wpadać w wir niemocy. Zaufać, że świat się opamięta, czyli ludzie zmądrzeją i go ochronią tą mądrością, a może i miłością.

Piszę o tym, bo kilka dni temu miałam mądre spotkanie z mądrymi ludźmi, a wcale nie w celu generowania mądrości się spotkaliśmy – to przyszło samo, gdy szczerze odpowiedzieliśmy sobie na pytanie o to, jak się ostatnio czuliśmy. Kiepsko, bardzo kiepsko, bo choroba, bo kontekst, bo katastrofa społeczna, gospodarcza, ekologiczna, edukacyjna. I jak się czujemy z tym, że się kiepsko czuliśmy? OK. Naprawdę ok, gdy to… zaakceptowaliśmy! Współczujący umysł jest otwarty na rzeczywistość świata, w którym żyjemy. TO OK CZASEM CZUĆ SIĘ NIE OK, kiepsko, na chwilę odpaść z gry, musieć odpocząć. Choroba to biologia, a z nią nie poradzi sobie psychologia ot tak. Potrzeba czasu i troski. I zatrzymania dla regeneracji. Jakie to mądre przyjąć, że ok jest czuć się czasem nie ok. TO TEŻ CZĘŚĆ DOŚWIADCZANIA ŻYCIA.

Przecież to nie moja wina, że zachorowałam. Nie muszę się wstydzić, że nie miałam siły pracować i pokazywać się ludziom na oczy, że rozmowa mnie wyczerpywała, a świat męczył. Że sama siebie nie lubiłam i bałam się swojej nieporadności i wstydziłam niedostosowania. Że atakowały mnie myśli, iż jestem oszustką, bo skoro nie radzę sobie z własnymi emocjami mając lata doświadczeń i setki narzędzi do pracy z ludźmi, to znaczy, że dotychczas okłamywałam ich, że umiem i mogę im pomóc. Ha! przeszacowałam swoją wartość, skoro w chwili próby okazałam się nikim. I jeśli nadaję się do jakiejkolwiek pracy, to tylko „w sklepie na kasie” – skanując kody i wydając resztę obliczoną przez komputer, bo tam nie trzeba używać empatii (czy są kasy-klatki z przyciemnianą szybą, z możliwością wyłączenia kontaktu wzrokowego i głosu? – takie miejsce znieczulenia dla nieudaczników?)

Tak! Takie samokrytyczne oceniające myśli są normalne, takie działanie mózgu, który obwinia i zalewa pretensjami jest po prostu objawem choroby jaką jest depresja. Nie było moją winą, że objął mnie naturalny proces chorowania, że dosięgnęły mnie neurologiczne powikłania po covidzie. Kryły się za tym skomplikowane proces neurofizjologiczne, na które nie miałam wpływu. Zmiana biochemii w mózgu, która powodowała zaciemnienie i bezradność, to że powtarzałam uparcie – dlaczego ja? Tak bardzo chciałam być sprawcza, a ciągle wracał refren: NIE NADAJĘ SIĘ. Ale moją odpowiedzialnością w tym trudnym czasie było godnie być ze sobą, ze współczuciem i życzliwością. I z zaangażowaniem, by sobie łagodnie pomóc wypracować właściwe sposoby myślenia i zachowania.

Najważniejsze wtedy było powiedzieć do siebie – taka jest prawda o tej chwili. Czuję się do dupy. Jest mroczno i paskudnie. Trochę krzyczę, dużo ryczę. I mam odwagę to przyjąć, otworzyć się na to nowe doświadczenie. TAKI CZAS. TRUDNY CZAS. OBYM UMIAŁA W TYM CZASIE BYĆ DLA SIEBIE ŻYCZLIWA, CZUŁA I KOCHAJĄCA i pracować ze swoim samokrytycznym umysłem. Pogłaskać się po policzku, przykryć kocykiem, poprosić o wsparcie, nie musieć udowadniać że w 5 minut sobie poradzę, skoro wcale nie. I obym zaufała, że to, co jest, jest po coś i wszystko rozwinie się we właściwy sposób. W tej chwili nie muszę jeszcze wiedzieć jak i kiedy. Być może nie ma teraz rozwiązania dla tego cierpienia więc nie warto się miotać. Lepiej znaleźć tymczasowe schronienie w wyciszeniu, w oddechu zamiast popadać w niemoc, zamartwianie się czy pretensje do siebie. A z bezpiecznego miejsca zatrzymania i świadomego oddychania można spokojniej obserwować, co przynosi życie. I dać sobie czas na przeżycie tego, co wnosi BIOLOGIA. Mądrością jest przyjąć, że natura rządzi się swoimi prawami, że mogę się bardzo starać, a czasem to nic nie da. Bo podstępna choroba to trudny czas i każdemu może się zdarzyć. Każdy może doświadczyć kiepskiego nastroju, zwątpienia, podważenia sensu swojego istnienia. Szczególnie gdy choruje.

LOTOS WYRASTA Z BŁOTA – piękny delikatny kwiat wyrasta z gęstego mętnego mułu.

To już ponad dwa tygodnie, gdy mam chęć, inicjatywę i zaangażowanie. PSYCHOLOGIA współczucia mnie ukoiła i dała gotowość powrotu do działania. Co ciekawe, od razu pojawiły się propozycje nowych wyzwań w pracy, mam pomysły na warsztaty, chcę opowiadać o tym, jak dbać o siebie, gdy brakuje wiary i nadziei, ale pomagamy sobie przez świadome wzbudzenie miłości i zrozumienia. Jak nie zapominać o czułości i szacunku dla siebie mimo dna, na którym ciężko osiadamy, bo omotany chorobą umysł to ciężkiej wagi przeciwnik. W swoim czasie się odbijemy od dna. Bez presji, że już teraz, natychmiast. Przecież błoto stanowi pożywienie dla lotosu, zasila go. Tak samo współczucie budzi się i rozwija, gdy napotyka cierpienie.

Oważyłam się uważnie wejść w swoje cierpienie. Warto było dla siebie i dla innych ludzi, których cierpienie jest teraz dla mnie bardziej zrozumiałe, a tarapaty, w jakie wpada ich umysł – są jasne i dobitne i w pełni akceptowane.

ZAUFAJMY STRUMIENIOWI ŻYCIA. Zaufajmy sobie. Jesteśmy częścią tego procesu, jesteśmy źródłem odnawialnym. Wszystko w swoim czasie. Z SERCEM DLA SIEBIE.

„Cierpienie wzmacnia naszą wewnętrzną siłę. Wynikające z takiego przekonania pragnienie cierpienia sprawia, że cierpienie znika.” Dalajlama