Jeszcze trochę i jeszcze więcej. Wciąż za mało, by z tym wyjść do ludzi. Pokazać, co się umie. A może nikt nie czeka na ten pokaz? Może ja jednak czekam jedynie na swoją gotowość i odwagę – bez widzów?
W te ferie uczyłam się jeździć na nartach.
Ośla łączka, instruktor, podstawy, łopatologia… Frajda nijaka, żmudne przyswajanie bazy, gdy dzieci śmigają z górki i mąż też dobrze sobie radzi. Potrzebna była cierpliwość i wytrwałość i powtarzanie bez końca tych samych ruchów, aż wejdą w pamięć mięśniową. Do znudzenia… do opanowania.
Jak na poduszce medytacyjnej.
Kiedy zaczynasz przygodę z oddechem, wiercisz się, szukasz udogodnień dla ciała i atrakcji dla umysłu. Irytacja, zniechęcenie, ból. Jak sobie z tym poradzić? Jak wytrwać? Okazuje się, że trzeba z tym po prostu być. Chwila po chwili przyglądać się każdej warstwie tykających jak bomba emocji, każdej przemykającej myśli i impulsowi, każdemu doznaniu w ciele. To nie ma nic wspólnego z tym, by to zamieszanie wewnętrzne „znieść”, a więcej z tym, by temu mętlikowi w sobie wyjść naprzeciw, spotkać się, przywitać, doświadczyć w pełni, uobecnić w świadomości. Nie czekać na cel, cud, doskonałość. Być dokładnie na tym etapie, który jest. Niczego nie pchać.
Bo droga jest celem. Każdy kamień na niej, każdy dołek w niej i każda kałuża czemuś służą. Bez nich nie ma nauki.
Jeden dzień, drugi, trzeci „nartowania” mija a krytyczna obserwacja postępów nie przynosi satysfakcji. Wciąż jest za mało, by sobie zaufać i pomknąć z wysoka z innymi bez ich drwiących spojrzeń. A ile będzie dość? Ile wystarczy dla mnie, nie dla nich?
Warto słuchać siebie spokojnie i uczciwie. I tak, w końcu nadchodzi ten moment, gdy pojawia się lekkość, a nawet domniemana subiektywnie zwinność. Gdy nawet we śnie zamiast spać, swobodnie zjeżdżam w świetlistej poświacie w dół. I nic i nikt się nie liczy oprócz frajdy, beztroski i luzu. Następuje połączenie ze stokiem, zintegrowanie z krajobrazem, miłosna więź z deskami. Stanowimy jedno!
Jest wystarczająco dobrze, by czuć dumę i szczęście. Fajny stan umysłu. Dzięki cierpliwości, wytrwałości, powtarzaniu tego, co ważne. Dzięki praktyce. Krok po kroku. I jest! Kliknęło. Radość z wysiłku.
Jest wystarczająco dobrze, by wejść w nowy etap. Zejść z oślej łączki i wdrapać się na górę, by poznać jej tajemnice. Następuje nowa odsłona.
I tak ze wszystkim. Z medytacją też. Przychodzi moment, gdy wiesz, że wystarczająco dobrze siedzisz, obserwujesz, dociekasz. Gdy stajesz się sam dla siebie arcyciekawy a nie męczący.
Każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Ta po wewnętrznym krajobrazie też. Uwierz, spróbuj, nie poddawaj się niepowodzeniom. One są okazją do rozwoju.