Mijają dwa tygodnie od kiedy wróciłam do siebie, do zdrowia. Ufam, że na dobre.
Wcześniej 4 miesiące nie byłam sobą, nie byłam zdrowa. Covid przeszłam jako kilkudniowy ostry okropny ból głowy, brak węchu i smaku, ale skutki tej choroby, które zaczęły się już kilka dni od pierwszych objawów trwały bardzo długo. Głębokie obniżenie nastroju, płaczliwość, bezsenność, strach przed ludźmi, niechęć do działania. Drżałam, gdy dzwonił telefon – ktoś czegoś chce, a ja nie wiem, nie umiem. Dzieci o coś pytają, a ja nie wiem, nie umiem. Mąż coś proponuje, a ja NIE WIEM, NIE UMIEM. Narastająca obojętność i beznadzieja. Uciec, schować się. PANIKA, ŻE TUTAJ NIE PASUJĘ.
Przestałam pracować. W swojej pracy od wielu lat na co dzień pomagam ludziom, by lepiej radzili sobie w życiu – jestem coachem, trenerem komunikacji i nauczycielem uważności. Przestałam pomagać. Nie można przecież pomagać komuś lepiej radzić sobie z życiem, którego się samej nie akceptuje, w którym nie umie i nie chce się żyć.
Chciałam zniknąć, nie musieć uczestniczyć w tym, czego nie ogarniam i nie uznaję. Świat mnie przerażał. Dystans, maski, nieufność. Nie na taki świat się umawiałam szkoląc kompetencje coacha, trenera komunikacji czy nauczyciela uważności, gdzie uczono mnie jak łączyć, a nie dzielić. Wszystko krzyczało we mnie: nie taki świat, nie taka ja, nie tacy ludzie!!! Wszystko nie takie! Nie mówcie do mnie o trudnościach, bo nie pomieszczę kolejnych, zwymiotuję. Nie mówcie mi o społecznej empatii, bo moja wrażliwość jest poraniona, ma dość. JESTEM ZATRUTA, ZNIECHĘCONA, ZMĘCZONA wydaje się, że na zawsze. Tyle cierpienia wokół – zalewa mnie, dusi… PRZERASTA!!!
Jednocześnie resztką sił zaciekawiłam się swoim stanem, tak obcym i nieznanym do tej pory. Nie poznawałam siebie, mąż mówił, że zmieniła mi się osobowość. Gdzieś na najgłębszym poznawczym poziomie to mnie i przerażało i absorbowało badawczo moją uwagę. W końcu zawsze fascynował mnie człowiek i psychologia. Robiłam więc notatki z własnych myśli i emocji. Opisywałam spotkanie z własnym wewnętrznym piekłem.
Beznadziejny przypadek. Najwyższy poziom samokrytyki i wstydu. Co mi jest??? NIE MAM POWODU, A JEDNAK CZUJĘ SIĘ FATALNIE! Bywało, że leżałam skulona w pozycji embrionalnej i sprawdzałam, czy jeszcze oddycham. Bywało, że milkłam nagle w trakcie rozmowy i zapadałam się w sobie. Bywało, że płakałam nad całym straconym pokoleniem edukacji online, zawodziłam nad samotnością seniorów, szlochałam nad nieszczęśliwą miłością odseparowanej młodzieży, skręcało mnie z bólu na samą myśl o przemocy domowej w pandemicznym domowym zaciszu. Zdarzało mi się czuć nudności i wstręt na widok książek, od czytania których jestem przecież uzależniona. Zdarzało mi się też nie pamiętać, jak ruszyć samochodem spod świateł, jak wydostać się ze sklepu albo po co się w nim znalazłam, jak użyć telefonu, co zrobić na obiad… Coś zaatakowało mój mózg, nie działał sprawnie.
Bałam się, że tak już zostanie. Najgorsze, gdyby mnie już nic nigdy nie ucieszyło i ludzie przestaliby mnie interesować. Gdybym straciła swoją bazę radości i sensu. Gdybym od poranka do wieczora dzień po dniu musiała przeczołgiwać się przez kartki kalendarza odhaczając z trudem kolejną datę. To takie przerażające, gdy nie czuje się radości i wartości. Pierwszy raz w życiu tak miałam.
Jednocześnie będąc zatopioną w morzu beznadziei, łagodnie i uważnie pracowałam nad sobą, pilnowałam zdrowej diety, suplementacji, ćwiczeń fizycznych, spacerów. Wzmacniałam się medytacją uważności i współczucia i starałam się być dobra i życzliwa dla siebie. Trenowałam swój umysł w samowspółczuciu (selfcompassion), wybierałam intencję na dany dzień, której starałam się trzymać jak steru – mimo wszystko. Długo to była siła, odwaga, odporność, aż pojawiła się zgoda na radość, lekkość, swobodę. Ale to już był przełom i to było później.
Wcześniej zaakceptowałam przerwę w pracy z ludźmi, skoro nie miałam na pracę ani siły ani odwagi. Przekonywałam się, że ta pauza od pomagania jest ważna i święta i nie muszę wiedzieć, jak długo potrwa. Pierwszy raz w życiu pozwoliłam sobie odpocząć tylko dlatego, że czułam się słaba i smutna. Naprawdę słaba i smutna i bez energii. I zanim wróci energia, ja jako pomagająca innym, mam prawo pomóc sobie. Ja jako troskliwa, mogę zatroszczyć się o siebie. Ja uzdrawiająca, potrzebuję uzdrowić siebie. Być w roli opiekuna i pacjenta równocześnie. To niełatwe, ale konieczne.
I mój mąż jak mantrę powtarzał, że bez pośpiechu, że spokojnie, że to bagno minie, a teraz niezbędny jest odpoczynek i regeneracja, że mam prawo, że mogę, że wolno mi, że to taki zupełnie inny czas – równie ważny. Że uczę się siebie i uczę się depresji na własnym przykładzie. I doświadczenie to kiedyś wniosę w to, co kocham, czyli pracę z ludźmi, którzy doświadczają trudności. TAK WYGLĄDA NASZE WSPÓLNE CZŁOWIECZEŃSTWO. Że moje cierpienie jest cenne, a sposoby, które stosuję na sobie, by poczuć ulgę – bezcenne – i będą wspaniałym źródłem inspiracji na przyszłość. Ważne, że to mówił, że mu wierzyłam – uprawomocniał to, co miałam prawo czuć.
Aż jakieś dwa tygodnie temu, 4 miesiąca po zachorowaniu… obudziłam się inna! Nagle!!!
Uśmiech nie był ciężkim zadaniem do wykonania, a naturalnym powitaniem dnia. Przejście do łazienki nie wymagało mozolnej mobilizacji, a było lekkie i swobodne. Zrobienie herbaty nie stanowiło problemu, a było miłe. Przy śniadaniu zapytałam męża jak się ma nie z obowiązku, a z autentycznej ciekawości, wsłuchałam się w sprzeczkę dzieci z chęcią wtrącenia swoich trzech groszy, bo poczułam, że to jest ważne, pomalowałam rzęsy, bo chciałam ładnie wyglądać i lubię swoje oczy, za to nie skubałam nerwowo skórek od paznokci i nie wgapiałam się bezmyślnie w okno kolejny kwadrans. Zaskoczona poczułam, że znowu chcę żyć. Przygarbienie i wycofanie odeszło, a nadeszła witalność i aktywność. Zadzwoniłam do rodziców, przyjemność sprawiła mi myśl o powrocie do pracy. Ulotnił się strach, pojawiła tęsknota za spotkaniami, napłynęła kreatywność.
Jaki to cudowny stan, czuć się znowu dobrze! Nadal nie mieć pełni węchu i smaku, ale mieć nadzieję, że wrócą (na ten moment wszystkie kosmetyki pachną tak samo: proszek do prania, szampon za 7 zł, krem za 200 zł i perfumy za 400 zł – jak rozdeptana na ulicy w słońcu brzoskwinia i wszystkie potrawy pachną tak samo: makarony, zupy, bułki – jak cebula, duuuuużo smażonej cebuli). Nie taplać się w gęstym smutku od przebudzenia do zaśnięcia lub, spać nie mogąc, rozmyślać nad fatalnym stanem świata i dołować się i wpadać w wir niemocy. Zaufać, że świat się opamięta, czyli ludzie zmądrzeją i go ochronią tą mądrością, a może i miłością.
Piszę o tym, bo kilka dni temu miałam mądre spotkanie z mądrymi ludźmi, a wcale nie w celu generowania mądrości się spotkaliśmy – to przyszło samo, gdy szczerze odpowiedzieliśmy sobie na pytanie o to, jak się ostatnio czuliśmy. Kiepsko, bardzo kiepsko, bo choroba, bo kontekst, bo katastrofa społeczna, gospodarcza, ekologiczna, edukacyjna. I jak się czujemy z tym, że się kiepsko czuliśmy? OK. Naprawdę ok, gdy to… zaakceptowaliśmy! Współczujący umysł jest otwarty na rzeczywistość świata, w którym żyjemy. TO OK CZASEM CZUĆ SIĘ NIE OK, kiepsko, na chwilę odpaść z gry, musieć odpocząć. Choroba to biologia, a z nią nie poradzi sobie psychologia ot tak. Potrzeba czasu i troski. I zatrzymania dla regeneracji. Jakie to mądre przyjąć, że ok jest czuć się czasem nie ok. TO TEŻ CZĘŚĆ DOŚWIADCZANIA ŻYCIA.
Przecież to nie moja wina, że zachorowałam. Nie muszę się wstydzić, że nie miałam siły pracować i pokazywać się ludziom na oczy, że rozmowa mnie wyczerpywała, a świat męczył. Że sama siebie nie lubiłam i bałam się swojej nieporadności i wstydziłam niedostosowania. Że atakowały mnie myśli, iż jestem oszustką, bo skoro nie radzę sobie z własnymi emocjami mając lata doświadczeń i setki narzędzi do pracy z ludźmi, to znaczy, że dotychczas okłamywałam ich, że umiem i mogę im pomóc. Ha! przeszacowałam swoją wartość, skoro w chwili próby okazałam się nikim. I jeśli nadaję się do jakiejkolwiek pracy, to tylko „w sklepie na kasie” – skanując kody i wydając resztę obliczoną przez komputer, bo tam nie trzeba używać empatii (czy są kasy-klatki z przyciemnianą szybą, z możliwością wyłączenia kontaktu wzrokowego i głosu? – takie miejsce znieczulenia dla nieudaczników?)
Tak! Takie samokrytyczne oceniające myśli są normalne, takie działanie mózgu, który obwinia i zalewa pretensjami jest po prostu objawem choroby jaką jest depresja. Nie było moją winą, że objął mnie naturalny proces chorowania, że dosięgnęły mnie neurologiczne powikłania po covidzie. Kryły się za tym skomplikowane proces neurofizjologiczne, na które nie miałam wpływu. Zmiana biochemii w mózgu, która powodowała zaciemnienie i bezradność, to że powtarzałam uparcie – dlaczego ja? Tak bardzo chciałam być sprawcza, a ciągle wracał refren: NIE NADAJĘ SIĘ. Ale moją odpowiedzialnością w tym trudnym czasie było godnie być ze sobą, ze współczuciem i życzliwością. I z zaangażowaniem, by sobie łagodnie pomóc wypracować właściwe sposoby myślenia i zachowania.
Najważniejsze wtedy było powiedzieć do siebie – taka jest prawda o tej chwili. Czuję się do dupy. Jest mroczno i paskudnie. Trochę krzyczę, dużo ryczę. I mam odwagę to przyjąć, otworzyć się na to nowe doświadczenie. TAKI CZAS. TRUDNY CZAS. OBYM UMIAŁA W TYM CZASIE BYĆ DLA SIEBIE ŻYCZLIWA, CZUŁA I KOCHAJĄCA i pracować ze swoim samokrytycznym umysłem. Pogłaskać się po policzku, przykryć kocykiem, poprosić o wsparcie, nie musieć udowadniać że w 5 minut sobie poradzę, skoro wcale nie. I obym zaufała, że to, co jest, jest po coś i wszystko rozwinie się we właściwy sposób. W tej chwili nie muszę jeszcze wiedzieć jak i kiedy. Być może nie ma teraz rozwiązania dla tego cierpienia więc nie warto się miotać. Lepiej znaleźć tymczasowe schronienie w wyciszeniu, w oddechu zamiast popadać w niemoc, zamartwianie się czy pretensje do siebie. A z bezpiecznego miejsca zatrzymania i świadomego oddychania można spokojniej obserwować, co przynosi życie. I dać sobie czas na przeżycie tego, co wnosi BIOLOGIA. Mądrością jest przyjąć, że natura rządzi się swoimi prawami, że mogę się bardzo starać, a czasem to nic nie da. Bo podstępna choroba to trudny czas i każdemu może się zdarzyć. Każdy może doświadczyć kiepskiego nastroju, zwątpienia, podważenia sensu swojego istnienia. Szczególnie gdy choruje.
LOTOS WYRASTA Z BŁOTA – piękny delikatny kwiat wyrasta z gęstego mętnego mułu.
To już ponad dwa tygodnie, gdy mam chęć, inicjatywę i zaangażowanie. PSYCHOLOGIA współczucia mnie ukoiła i dała gotowość powrotu do działania. Co ciekawe, od razu pojawiły się propozycje nowych wyzwań w pracy, mam pomysły na warsztaty, chcę opowiadać o tym, jak dbać o siebie, gdy brakuje wiary i nadziei, ale pomagamy sobie przez świadome wzbudzenie miłości i zrozumienia. Jak nie zapominać o czułości i szacunku dla siebie mimo dna, na którym ciężko osiadamy, bo omotany chorobą umysł to ciężkiej wagi przeciwnik. W swoim czasie się odbijemy od dna. Bez presji, że już teraz, natychmiast. Przecież błoto stanowi pożywienie dla lotosu, zasila go. Tak samo współczucie budzi się i rozwija, gdy napotyka cierpienie.
Oważyłam się uważnie wejść w swoje cierpienie. Warto było dla siebie i dla innych ludzi, których cierpienie jest teraz dla mnie bardziej zrozumiałe, a tarapaty, w jakie wpada ich umysł – są jasne i dobitne i w pełni akceptowane.
ZAUFAJMY STRUMIENIOWI ŻYCIA. Zaufajmy sobie. Jesteśmy częścią tego procesu, jesteśmy źródłem odnawialnym. Wszystko w swoim czasie. Z SERCEM DLA SIEBIE.
„Cierpienie wzmacnia naszą wewnętrzną siłę. Wynikające z takiego przekonania pragnienie cierpienia sprawia, że cierpienie znika.” Dalajlama
16 komentarzy do “Lotos wyrasta z błota – czyli COVID i jego opłakane skutki”
Marta
Dorotko, pięknie napisałaś o bardzo trudnym czasie. Ślę Ci moc energii, by moc rosła i rosła w Tobie, aż będziesz znowu jak góra – silna i stabilna! Ja przez pierwszych kilka miesięcy pandemii czułam dosłownie fizycznie ten sam ból co Ty – samotności, tragedii edukacji, katastrofy finansowej, zabieranej krok po kroku wolności, niemocy społecznej… Ponad miesiąc walczyłam o wydostanie rodziców z Australii, dla których wakacje okazały się czteromiesięcznym przymusowym pobytem w Sydney. Bo nikt nie latał. Myślałam, że oszaleję. Po czasie przyszedł spokój i nie ma co ukrywać, że ten rósł wraz z odcięciem się od źródeł pandemicznych informacji. I dziś mogę już powiedzieć, że jestem tu i teraz, ze spokojem patrzę na własne podwórko i pcham swój wózek do przodu. Na szerszą perspektywę na razie się zamykam, bo jest zbyt chaotyczna, przerażająca i zakłamana. Tak sobie kucam i patrzę, jak rzeczywistość wielkiego świata mija mnie ze swym hałasem i zatęchłym powietrzem i wracam na swoje podwórko, z uważnością, której mnie nauczyłaś. Bo jak powiedział Gandalf, nie nam dane jest decydować o czasie, w którym żyjemy, ale to my decydujemy, co zrobić z czasem, który jest nam dany. Ach, można by pisać i pisać, każdy ma w tych czasach swoją historię. Ściskam Cię mocno!
Dorota Wojtczak
Tak, każdy w tych czasach ma swoją historię niebywałą. Mierzymy się z tym. Niech Gandalf będzie nam zatem drogowskazem 🙂 Ten czas jeszcze długo nie będzie łatwy, ale może być godnie przeżyty mimo wszystko. Australia… odległość tak duża, jak dla niektórych szpital w tym samym mieście. Bo kryteria odległości się zmieniły i my zmieniliśmy się wobec nich. Zakazy, nakazy, dystans. Jak ważne teraz doceniać możliwości, które zbliżają na różne sposoby. I też zbliżenie z samym sobą jakże cenne, bo to akurat czas na poznanie siebie. Nawet jak nie jest łatwo, może być z szacunkiem do siebie. Także pięknie pozdrawiam, dbaj o swoje podwórko czasem kucając, czasem wspinając się na palce. To Twoje bezpieczne miejsce Marta 🙂
Monika
Dorota, dziękuję Ci bardzo za ten tekst. Przebija z niego prawda Twoich przeżyć oraz to, że jesteśmy tylko (i aż) ludźmi. Mamy w sobie pokłady najróżniejszych uczuć, przeżyć i emocji, a życie po prostu płynie i serwuje nam cały wachlarz doświadczeń nie pytając o zdanie. Mam w głowie Twój głos z warsztatów „skup się na oddechu, oddech to życie”. Tyle i aż tyle, a pomoglo mi wiele razy. Na warsztatach robisz wspaniałe rzeczy, dzielisz się swoją wrażliwością i uważnością i otulasz nią innych. Nadszedł czas otulić siebie, przyjdzie i czas na resztę swiata. Przytulam Cię mocno:-)
Dorota Wojtczak
Nadszedł czas otulić siebie, przyjdzie i czas na resztę świata – jakże to pięknie ujęłaś. Biorę to do serca. Jest tam wszystko i w zdrowej kolejności – tego też Tobie życzę. Zdrowo i z łagodną łaskawością dla siebie być w życiu i oddechu 🙂
Renia
Dorotko, bardzo mnie wzruszyło to co napisałaś. Ważne są takie osobiste relacje ludzi, których znamy z tego jak dobrze sobie radzą, by nas uwrażliwić na długofalowe skutki covid-u. I by otaczać troską nie tylko ludzi w trakcie choroby, ale i dłuższy czas po niej. Dziękuję.
Dorota Wojtczak
Tak, bo to nowa choroba i nowe jej konsekwencje. Pojawiają się znienacka i zaskakują. Po prostu bądźmy dla siebie wspierający w tym pocovidowym galimatiasie. Potrzebujemy swojej tolerancji i zrozumienia. I troskliwego zainteresowania. To tak pomaga nie czuć się wyalienowanym. Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie i życzę dużo zdrowia Reniu!
Ola Głowacka
Dorotko dziękuję Ci za ten mądry, głęboki i prawdziwy tekst ..dziękuję bo to oznacza, że mogę uginać się już pod ciężarem unikania choroby. Mam prawo czuć obezwładniający, wędrujący ucisk w klatce piersiowej ..i to nie zawał , nie trzeba jechać do szpitala…to tylko to pogotowie emocjonalne , odpowiedzialność za ludzi i ..dziesiąty wymaz…A tu brat w ciężkim covidzie w szpitalu , kolejny znajomy pogrzeb..i przecież normalnie chodzimy do pracy…
Medytuję ,więc ..tak jak mi pokazałaś..układam się w asanach jak cierpliwie uczy Kasia ..uwalniam uparcie z Howkinsem…
Ciągle , od nowa , myśląc czasami z paniką, że to nie działa..że może chemia , łyknę tabsa i już ..A potem nie…bo miałam szczęście w życiu poznać wspaniałych ludzi , bo mogę wrócić bo…nic nie muszę i taki czas jest ok..
Pozdrawiam Dorotko i czekam na dalszy ciąg ..Ciebie w pracy Ola
Dorota Wojtczak
Olu, jakim Ty jesteś wspaniałym człowiekiem wiedzą tylko Ci, którzy Ciebie spotkali i mogli skorzystać z Twojego serca i pomocy. Ciągle dla ludzi i wśród ludzi. To może zużyć. Najpiękniejszy obraz potrzebuje renowacji. Najżyczliwsze serce potrzebuje chwili odpoczynku od bicia na alarm, bo to, bo tamto, bo ktoś, bo coś. Olu, najtrudniej jest dać sobie prawo do odprężenia, gdy Twoją misją jest sprężyć się i pomagać, działać, reagować… Tak nie da się bez końca, tak nie da się bez stacji na oddech. Pociąg pośpieszny gna i gna. Uzdrowiciel potrzebuje uzdrowienia. Współczucie jest prawem do bycia człowiekiem nie maszyną. Bycie człowiekiem jest trudne, posiadanie skomplikowanego umysłu jest wyzwaniem, radzenie sobie z emocjami jest odwagą. Tak, niedługa wysyłam informację o rozpoczęciu zajęć. Sama merdam ogonkiem na ich wizję i czas z Wami 🙂 wspólne człowieczeństwo przynosi ulgę. życzę zdrowia Tobie i Twoim bliskim. Nie mogę go zapewnić, nikt nie może, ale mogę go życzyć. I to bardzo ciepło i troskliwie czynię teraz.
Krzysztof
Dziękuję Dorotko, że się z nami tym dzielisz..
Ja swojego covida w sensie chorobowym przeszedłem dosyć lekko w styczniu zeszłego roku w Kambodży. Lekko chociaż w wysokiej temperaturze zewnętrznej i wilgotności mało się nie udusiłem..
Fakt nie miałem po tym sił do życia, ale nie aż tak..
Najgorsze przyszło miesiąc później. Gdy ogłoszono PANDEMIĘ .,
Strach przed śmiertelną chorobą, strach przed śmiercią zaczął zmieniać ludzi. Bylem wtedy w Wietnamie na motocyklu. W ciągu tygodnia raj usmiechniętych i życzliwych ludzi zamienił mi sie w piekło. Bo za wirusa odpowiadałem ja TEN OBCY . Zaczeło się w Wietnamie polowanie na obcokrajowców. Zarówno na tych co jak ja byli już miesiąc, jak i na tych co żyli tam 15 lat. Byłem w tedy w idyllicznej miejscowości w górach i wlaściciel tłumacył mi, że będzie zamykał hotel… Podjąłem decyzję „ostatni lot do domu” ale z HANOI oddalonego ode mnie o 1700 km. Na skuterze to baardzo daleko. Po drodze organizowano na mnie lapanki uliczne. A w przydrożnych hostelach nocka była przerywana telefonem z recepcji, że rano przyjedzie po mnie POLICJA. Narastała wrogość do OBCEGO. Nie mialem gdzie spać i wyganiano mnie ze sklepow. Wizja, że zostanę sam na ulicy bez niczego była coraz bardziej realna. Już pod samym lotniskiem w mieście ludzie jak chciale wypić kawę nasyłali patrole, czy wyrzucali z restauracji .. autentycznie na deszcz na ulice. Umundurowany wietnamski policjant wskazal, że jak wracam do kraju to mam „wyp..ć ” na lotnisko. Gdy dotarłem do kraju otoczyła mnie pustka wokół. Pustka na ulicach, pustka w domu, kwarantanna. Moja rodzina, przyjaciele, znajomi panicznie się mnie bali bo wróciłem z Azji. A dalej przez miesiące STRACH determinował kontakty między ludzkie, a właściwie ich brak. Nie zdawałem sobie sprawy, że jestem tak zależny od tej zdrowiej wymiany spolecznej. By sie dobrze czuć musze się dzielić sobą, i musze dostawać. Odcięty od tego coraz bardziej wpadalem w depresyjny nastrój i abnegację fizyczną. Nie wytrzymałem. Zapakowałem auto i ruszyłem w Polskę szukać ludzi co się nie boją. Ugościlo mnie paru .. Powrót do pustego domu i miasta bez spotkań był ciężki. Kiepski stan psychofizyczny powrócił. Nie wytrzymałem. Po kilku miesiącach oczekiwania na normalność urządziłem znowu kamperka w starym aucie i ruszyłem w świat. Jestem tutaj w prześlicznej HISZPANII. Ale znowu jestem bardzo TEN OBCY. Strach determinuje tu życie spoleczne. Nie mam żadnej możliwości integracji z miejscowymi. Mimo, że tłumnie spędzają czas publicznie w „swoim” gronie ja jako OBCY pod pozorami grzeczności nie mam do tego absolutnego dostępu. STRACH potęgują media, strach potęguje POLICJA na rogatkach miasta z mandatami dla miejcowych po 600 Euro. Pandemii pilnuje helikopter ii drony. Jakoś sobie radzę w tym dzięki wsparciu poznanych przyjaciół. Ale cierpię bo brakuje mi tej energii wymiany w podróży. W każdej mojej wyprawie byłem z miejscowymi i także dla nich. STRACH degradujący wszystko to zabrał.. Co z tym będę robił ?? Pojadę dalej.. może na Bałkany, do Turcji czy Gruzji… Szukać tej wymiany z drugim człowiekiem..
Dorota Wojtczak
Krzysztof, to musi bardzo boleć. Tak szukać, tak tęsknić, tak znajdować na chwilę i znowu na nowo szukać…. ile w tym determinacji! gdzie jest moje miejsce? gdzie przynależę? gdzie na mnie czeka i wita mnie bezpieczeństwo? gdzie jest ludzki azyl, a nawet gościnny dom? świat niby tak duży, a tak teraz skurczony. Twoje historia dotyka mnie. Bo jednocześnie jest otoczenie i krajobrazy, które fotografujesz, którymi się dzielisz podczas podróży i rozjaśniasz nam poranki przy kawie, a też wewnętrzne morze smutku. Nie przypuszczałam… czasem, gdy jeszcze nie ma rozwiązania, bycie usłyszanym i objętym serdecznością pomaga czekać na… rozwiązanie? Przez ten moment być w życiowej podróży nie samemu a we współczującym towarzystwie. To Ci daję i dziękuję za tę z daleka a jakże bliską każdej czującej istocie historię..
Ezo Oneir
Dziękuję Ci za ten tekst. Jest w 100% o mnie i moich zmaganiach z depresją. Z tą różnicą, że ja odczuwam tak już kilka lat, a dni „względnej normalności” umysł niszczy wyrzutami sumienia. Boli, nie można się podnieść, zrobić herbaty, nie można spojrzeć na siebie w lustro. Cieszę się, że nie masz moich doświadczeń z ludźmi. Inni nie rozumieją depresji. Myslą, że wystarczy w facebookowym łańcuszku zaprosić kogoś z depresją do domu. Ale ktoś kto ma depresję nie podniesie się z łóżka, nie powie, że umiera za życia. Raz w rozpaczy postanowiłam komuś powiedzieć, jak się czuję. A czułam się tak, że byłam o krok od samobójstwa. Ta osoba nawet na drugi dzień nie zadzwoniła i nie zapytała, czy mi lepiej. Zgodnie z trendem pozbyła mnie się, jako „toksycznej smutnej osoby, która nie pasuje do jej kolorowego życia”. Teraz taka moda – odcinać relacje. Przy okazji covidu ludzie odkryli, czym jest samotność. Ludzie z depresją spędzają w samotności całe życie.
Dorota Wojtczak
Boli, boli każde słowo, które odsłania obojętność i niezrozumienie bólu. Boli łańcuszek pozorów, boli chwilowa ciekawość, boli powierzchowność obecności wobec głębokiego smutku, którego nie da się rozwiać jednym telefonem. To bolesna choroba. Czasem leki, czasem terapia, czasem uważność – czasem czas pomagają. A czasem ten rys smutku jest też rysem wrażliwej osobowości i pomaga rozwijać talent. Bo Ty jesteś utalentowaną pisarką i fotografką. Człowiekiem sztuki. Choć tyle masz z tej nadludzkiej wrażliwości. A odporność – też możliwa. Cholernie trudna do wypracowania. Cholernie potrzebna, Dziękuję, że się dzielisz tęsknotą za ciepłem i prawdziwą akceptacją. To niezbędne, by przetrwać trudny czas. Warto, by inni to wiedzieli, nie odpuszczali troski i empatii.
Beata
Przeczytalam z wielką uważnością. Dziękuję za ten tekst, pokazuje, że nie jesteś ideałem, że jesteś człowiekiem. A to takie ważne. Dla mnie. Nie być cyborgiem i nie udawać! Brawo za odwagę! Przytulam. I ciągle podziwiam.
Dorota Wojtczak
Nigdy nie byłam ideałem. To takie nudne i stateczne i pomnikowe. A życie kocha dynamikę. Jestem człowiekiem poddanym procesom biologii. I mimo że znam narzędzia psychologii, czasem biologia tłamsi mi motywację i nie mam siły ich użyć. Potrzebuję wysiłku i odwagi, by kolejny raz przemówić sobie do rozsądku i z mozołem otworzyć dla siebie skrzypiące serce. Im częściej to robię, tym sprawniej 🙂
Dziękuję ze jesteś i się inspirujesz moją drogą. Dużo dobra życzę!
Dorota Wojtczak
Współczucie nie tylko minimalizuje cierpienie, ale też jemu zapobiega. Tego się trzymam 🙂 ale żeby nie za bardzo sztywno, to czasem puszczam, bo jazda bez trzymanki daje frajdę 😉 mam smaka na życie. znowu, nareszcie, tak!
Czarek
Tak było. Nawet, jeśli wiesz czego się spodziewać, jesteś zaskoczona, że faktycznie tak to wygląda. Spodziewaliśmy się, że będzie słabo. Było paskudnie. Ale było. I już.